MENU ↓
powróć na start

Jest takie miejsce, gdzieś wśród gór i pastwisk. Gdzie czas zatrzymał się zaklęty w drewnianej huculskiej chacie. To cel naszej ukraińskiej wyprawy, malownicza wieś Czernik w Gorganach. Po kilkunastogodzinnej podróży należał się nam solidny kilkudniowy odpoczynek. No więc odpoczywaliśmy.

Przez cały pobyt gorące słońce było nam towarzyszem, a wszechobecny spokój mącił jedynie niestrudzony szum potoku za domem. Ponad stuletni dom położony jest wśród traw nakrapianych żółtymi kwiatami mlecza, a pośród owocowych drzew stoją jeszcze stare drewniane szopy. Na niebiesko pomalowane ściany izb, na ich tle stare makaty i obrazy ze świętymi tworzą niepowtarzalny klimat wnętrza. Kuchnia z wielkim piecem, na którym gotowaliśmy, gdyż kuchenki tu brak, a obok niego wiadra z wodą czerpaną ze studni, gdyż bieżącej tu nie ma. Drewniane ławy i stoły przy których biesiadowaliśmy, wieczorem były miejscem opowieści snutych przy świecach przez naszego gospodarza. To jemu chata zawdzięcza swój klimat z dawnych lat. Nie ma tu mebli z Ikei, jest za to kolekcja oryginalnych sprzętów używanych przez dawnych właścicieli. Komu nie przypadło w udziale łóżko, spał po królewsku na materacach rozłożonych na drewnianej podłodze.

Główne miejsce relaksu to taras z wygodnym leżakiem i widokiem na góry lub hamaki rozwieszone wśród kwitnących owocowych drzew okraszonych delikatnym bzyczeniem pszczół i z widokiem na góry (tu wszędzie jest widok na góry…). Tu nie ma internetu, zasięg jedynie w śladowych ilościach objawia się szczęściarzom, a na zegarek nikt nie spogląda, bo czas nie ma tu znaczenia. Jeśli dodamy do tego brak łazienki, kuchenki, konieczność rozpalania w piecu, by zagotować wodę na kawę i wycieczki do wolno stojącej drewnianej toalety na skraju skarpy wydaje się, iż pobyt w górach nie jest rzeczą łatwą. A jednak tu wszystko jest prostsze.

W przerwach między soczystym leniuchowaniem odbyliśmy kilka wycieczek po okolicy. Niedaleko Czernika jadąc w kierunku południowym zatrzymaliśmy się w miejscowości Jaremcze, niegdyś popularnym kurorcie, dziś przeżywającym renesans. To inny świat niż w Czerniku, z ogromnymi banerami reklamującymi "resort & spa", restauracyjkami i straganami, a wszystko by zaspokoić tłumy turystów. Ot, takie Zakopane. Podczas drogi towarzyszyła nam malowniczo położna linia kolejowa biegnąca wzdłuż rzeki, co i rusz chowająca się w górskich tunelach, do których dostępu pilnują wartownicy w budkach. Jest tu w okolicy kilka starych nieczynnych mostów kolejowych robiących dziś niesamowite wrażenie. Szczególnie kamienny wiadukt kolejowy w Worochcie, jeszcze z resztkami drewnianych podkładów, którego jedyne zadania dziś to bycie atrakcją turystyczną i odbijanie się w płynących pod nim wodach rzeki Prut. Cerkiew w Worochcie, jedna ze starszych w tych rejonach, odnowiona i zadbana, a dach jej niczym ze szczerego złota góruje majestatycznie ze wzgórza.

Cerkwie napotykamy niemal w każdej miejscowości. Nowe i stare, piękne i piękniejsze, drewniane i murowane, pokryte złotymi lub srebrnymi dachami, które skapane w słońcu widoczne są z daleka. Największym miastem kilkanaście kilometrów od naszej bazy wypadowej jest Nadwórna. Na miejscowym targu robiliśmy tu większe zakupy spożywcze, a nabyć tu można wszystko począwszy od prawdziwego szarego mydła, domowego twarogu kupionego od lokalnych gospodyń, po mleko od „szczęśliwej krowy”. Można też rozsmakować się w pysznej kawie w małej nadwóriańskiej kawiarence nieopodal rynku. Po drodze z Nadwórnej skręciliśmy też do ruin dawnego zamku rodziny Kuropatwów w Pniowie, skąd można po delektować się panoramą okolicy. W programie pobytu znalazło się również miejsce na wyprawę górskimi drogami wzdłuż malowniczych dolin, polan, wzgórz i rzek, aż do wodospadu. Jako, że posiadanie terenówki zobowiązuje, grzechem byłoby nie przeprawić się przez górską rzekę, co też uczyniliśmy. Krajobrazy w okolicy zapierają dech w piersiach, a kolorowe, w większości drewniane chaty wyglądają jak z bajki. Wprawdzie niekiedy przeszły gruntowną sajdingową modernizację, ale obecność owocowych drzew, różnobarwnej zieleni i kwitnącego rzepaku tworzy niesamowity klimat górskich wiosek. Jazda terenówką po okolicznych drogach to wyzwanie nawet dla naszych dwóch nissanów.

By wydostać się z Czernika trzeba było przejechać kilka kilometrów gruntową drogą z domieszką kamieni i wybojów, by dotrzeć do lepszej, składającej się w 1/4 z asfaltu, a w 3/4 z dziur o różnej wielkości. Zasady jazdy są proste. Jeśli na drodze są namalowane pasy, zwolnij. Jeśli z naprzeciwka jedzie większe auto, no cóż… ono na pewno nie ustąpi. Jeśli na drodze pojawi się krowa, to ona decyduje czy nas przepuści, czy nie. Ukraińskie jedzenie jest przepyszne, choć niejeden dietetyk złapałby się za głowę widząc pływające w wytopionej słonince ziemniaczki z kuchni naszej sąsiadki. Na śniadanie jajecznica z jajek od górskich szczęśliwych kur (niektórzy niesłusznie uważali, że za mało słona) i herbata gotowana na piecu. Na obiad gulasz lub szaszłyki w wykonaniu naszego gospodarza, przygotowane nad ogniskiem. Na przekąskę słonina. Na deser przepyszne ukraińskie ciasteczka (ponoć najlepiej smakowały maczane). Największym powodzeniem jednak cieszyły się nieziemskie pierogi upichcone przez zaprzyjaźnioną sąsiadkę. Nie jakieś tam bezglutenowe pierożki, a prawdziwe ukraińskie pierogi lepione z pasją, suto okraszone rzecz jasna skwarkami i tłuszczem. Niebo w gębie to za mało powiedziane.

Każdy z nas przywiózł inne wrażenia z Gorganów. Ale to, co wszystkim dało się odczuć, to błogi odpoczynek od cywilizacji. W magicznej starej chacie owianej górskim powietrzem i nieziemskie pierogi...

Galeria zdjęć z wyjazdu: https://www.facebook.com/pg/PodrozeBezGranic/photos/?tab=album&album_id=2040311602654353